środa, 17 września 2014
Nowa powieść [na komisariacie]
Nasz Marek, nie mogąc się wymigać od wigilijnego dyżuru – bo kawaler – tę siarczyście mroźną, uroczystą noc, postanowił – wraz z młodym sierżantem –spędzić należycie.
Aby tradycji stało się zadość, wyciągnął z torby opłatek, którym, tuż po zmroku, podzielił się z Maczkiem. Potem, umieścił na środku dyżurnego stołu pękatą butelkę, czystej, oczywistej, przystawiając jej do towarzystwa słoik śledzi marynowanych. Zatem obydwaj policyjni dyżurni, dla rozgrzewki i kurażu, wypili po setce i zasiedli do świątecznej uczty.
Ledwie zdążyli wyłowić na talerze po octowanym śledziku, kiedy poderwał ich na równe nogi, dzwoniący jak na trwogę, telefon.
- Kiego licha? W Wigilię? - wydukał z pretensją w głosie, sierżant Maczek.
Telefon, jak najęty, nieustająco terkocząc, prawie że podskakiwał na metalowych widełkach.
Pierwszy nie wytrzymał Marek, ruszając zza biurka w kierunku dzwoniącego opętanie aparatu.
Podniósł słuchawkę, przystawił ją do ucha i zabasował groźnie.
- Komenda policji! Słucham.
- Co, wyśta się tam już popiły, kundle jedne – zawarczało w słuchawce, tuż przy bębenku ucha Marka. - A moja staro rodzi na furmance!
- To zawieźcie ją do szpitala, nie na komendę.
- Do śpitala? A gdzie myślita, że ja wiezę? Przecie nie do żlobka. Ino gdzie jest ten śpital?
- Józek, ratuj. Józek la boga. Ja chyba umrem we Wigilię. O, Matko! – dało się słyszeć gdzieś z boku chłopa.
- Gdzie jesteście? - zapytal Marek.
- W budce, na rogu.
- Na jakim rogu? Jaka ulica?
- A bo ja wiem. Ciemno, choć oko wykol. Ulica normalno. Z domami i szoso. Tako wąskawo, bo ledwie się furmanka mieści. Prrr – wrzasnął nagle chłop, puszczając wolno słuchawkę i wrzeszcząc coś w biegu, do konia.
- Halo, halo – wzywał rozmówce spocony Marek, jedną ręką próbując się wydostać ze służbowej marynarki.
- Panie władzo – zapiszczało nagle chlipiąco w telefonie. To nasze pierwsze. Nie spodziewalim się tak prędko. Oj, boli, Oj boli, oj boli.
- Co boli? - spytał głupio skołowany już na dobre, Marek.
W tym czasie, dopadł już do słuchawki chłop.
- A ty co? Spadł z choinki? Brzucho boli, jak kobita rodzi. Do szkoły nie chodził? Alfabeta jaki?
W tym momencie, napęczniały już wysokoprocentowym animuszem, posterunkowy Maczek, nie wytrzymał, ruszając przełożonemu na odsiecz (pomoc).
- Za pozwoleniem, szefie – i nie czekając na nie – pozwolenie, wrzasnął do słuchawki, jak przed marszową musztrą.
- Baba na fure. Chłop Józef, na rozeznanie w terenie – wykonać!
Słuchawka zamilkła osłupiała.
- Zrozumiano? Odzew – zakomenderował Maczek.
-Tu ni ma terenu, panie władzo. Ino noc i pustka – spuścił z tonu przestraszony nieco chłop, nazwany Józefem.
- Obywatel Józek kieruje się do pierwszego domostwa. Puka do drzwi. Pyta o ulicę i numer – nie odkładając słuchawki.
Tym razem, telefon zamilkł na głucho, słuchawka westchnęła, zawisła. A chrząkający rozmówca, rzeczony chłop, zaszurał butami, zatrzaskując za sobą szklane drzwi budki telefonicznej.
Na komendzie, również zapanowała względna cisza.
- Ulica Piękna – rozległo się nagle w słuchawce, aż Maczek podskoczył, nie spodziewając się usłyszeć w niej obcego głosu.
- Koło studni – dodał kobiecy głos
- Piękne, to one są wszystkie – szczególnie w ciemności. Ale jak się nazywa!
- Wiśniewska.
- Jak?
- Wiśniewska, Maria.
- Ulica Wiśniewska Maria? - dziwił się sierżant, spoglądając jednocześnie na wiszący na ścianie plan miasta.
- Ja, Wiśniewska Maria. Ulica jest Piękna.
- Niech to szlag – zamruczał wściekle czerwony jak burak, Maczek, patrząc bezradnie na szefa.
Ten, bez słowa wstał i przejął od sierżanta gorący od ściskania aparat.
- Dzwonimy z jakiej ulicy?
- Pięknej.
- Od strony banku, czy Głowaczowskiej?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz