wtorek, 16 września 2014
Pierogi...
Niech pani przyjdzie jutro o pierwszej – na próbę – usłyszałam rzucone od niechcenia, na odczepne.
Na drugi dzień z powątpiewaniem i brakiem wiary w sukces, zjawiłam się w kuchni na górze, małej, okupowanej przez kilka osób przyglądających mi się z lekceważącym powątpiewaniem. Trzymająca się pod boki kucharka, z której twarzy wyzierała fałszywa dobroć wrzasnęła:
- Tutaj do mnie! - będzie mi pomagać robić pierogi, a męski nijaki, z jednym zębem, osobnik, zarechotał bezczelnie.
Bliska płaczu, upokorzona, rozważałam błyskawicznie dwie wersje.
Unieść dumnie głowę, obrzucić pogardliwym spojrzeniem już znienawidzoną, kuchenną ekipę, albo zagryźć zęby, wściec się w duchu, odstawić chwilowo ambicje i honor na wyższe półki. Wziąć się w garść i przetrwać w imię wyższych celów, a raczej chwilowych konieczności i wymagań życiowych.
Grzecznie pytając, co mam robić i słysząc w odpowiedzi " ja lepię, ona wałkuje ciasto", wybrałam wariant drugi.
Z determinacją przystąpiłam do wskazanej mi gestem miski, w której z łatwością można by wykąpać niemowlę, ruchami nieskoordynowanymi napełniając ją mąką.
Przystanęłam na moment rozglądając się za jajkami.
- Czego? – warknęła lepieniowa przełożona, a uzyskawszy wyjaśnienie popisywała się swoją jakże niską, wyższością.
- Jajka to są do ciasta, nie widzi? – podlizywała się piekarniczej omedze bez alfy.
- Woda, woda - drwiła podtykając mi pod nos kubełek z kranówką, którym miałam ochotę ochrzcić jej kudłaty łeb.
Przywołując na pomoc resztki opanowania, rozpoczęłam mozolny proces mieszania z zaskakującą mnie samą starannością, mobilizacją, tudzież gniewnym pospiechem, mimowolnie przysłuchując się kuchennej konwersacji.
Wiodącą i najgłośniejszą rolę pełniła piekąca ciasta, tleniona warszawska rajfura, porzucona przez męża - czemu się nie dziwię, wyżywająca się za swoje życiowe niepowodzenia, na bogu ducha winnych, chwilowo zależnych od jej mizernej, kruchej władzy, ludziach.
Rozwodziła się, więc na całą głośność o wymogach właścicielki - będąc z nią daleko spokrewniona, właściwym mieszaniu serników, pierników wraz z babkami wielkanocnymi, recytując na pamięć, głosem niedopuszczającym sprzeciwu, przepisy wraz ze składnikami.
Wtórowała jej, lepiąca pierogi, kucharka, od czasu do czasu cichym głosem wydająca polecenia małemu, chudemu, chwiejącemu się nieco na nogach, uwijającemu się niezdarnie pomiędzy kubłami z wodą i mopem, mężowi, któremu trzęsły się ręce z braku alkoholu.
Przestałam na nogach pełne dziesięć godzin, jak w średniowiecznej manufakturze, nie jedząc, nie pijąc, nie korzystając z przybytku ulgi, a w głowie, oprócz głodu, kręciło mi się od ogłupiającego gniecenia i wałkowania.
Nie złamało mnie to jednak, przeciwnie, dało pogląd na „ułomność” charakteru niektórych rodaków na obczyźnie, utwardziło, wzmocniło.
Po dziesiątej wieczorem, zdruzgotana i zmęczona fizycznie, zostałam odebrana z "pierogowej szychty", nie dla mojej wygody. Raczej dla bezpieczeństwa i strachu, abym nie "zbłądziła" gdzieś po drodze...
Po dziesiątej wieczorem, zdruzgotana i zmęczona fizycznie, zostałam odebrana z twardej rzeczywistości do domu, nie dla mojej wygody, lecz z powodów bezpieczeństwa i możliwości zabłądzenia. Nie skarżyłam się rodzinie na bujne przeżycia, jakich doznałam, bowiem liczyli oni bardziej na moją opiekę nad dziećmi, a nie pracę, więc nie chciałam im dawać satysfakcji, a sobie zamykać drogi do samodzielności.
Sytuacja na drugi dzień w pracy zmieniła się o tyle, że z wyższością osoby władczej i światłej - w jej własnym wyobrażeniu, ciastowa zadawała mi pytania z wypiekalniczej wiedzy, na które ja, laik, odpowiadałam grzecznie, że nie mam na tym polu znaczących osiągnięć, albowiem w kraju pochłonięta byłam głównie pracą zawodową.
Nieuchronnie zapytana zostałam o zawód, odpowiedziałam, na co usłyszałam drwiąco. – O, my tu już mieliśmy takie, co się chwaliły, że są nauczycielkami, a okazały się być dróżniczkami podnoszącymi szlabany na przejazdach kolejowych. Była nawet jedna taka, co się za dochtorkę podawała, a w rzeczywistości goliła nieboszczyków na życzenie rodziny.
- Pani! Jedna, co to niby dyrechtora męża miała, sprzedawała pietruszkę na rynku, a w nocy sprzątała kible w pociągu - wtrąciła moja Zośka. - I miała darmowe bilety dla męża – dodała, który spożywał denaturat. Tu niechcący spojrzała na wiercącego się na wiadrze chudego męża, który natychmiast zerwał się do krojenia i obierania cebuli.
Te żałosne aluzje, wraz z ciemnogrodzkimi poglądami, swoją niedorzecznością rozluźniły mnie nawet zamiast oburzyć, a w duchu zbierało mi się na tłumiony śmiech, bowiem moja wybujała wyobraźnia podsuwała mi widok dróżniczki jednostajnie podnoszącej i opuszczającej szlaban, chociaż nie było to wcale śmieszne.
Na trzeci dzień kierowniczka zapytała te ważniejsze czy dały mi coś do jedzenia, na co ciastowa odpowiedziała, że podgrzeje się zeszłotygodniowe gołąbki.
Szefowa spojrzała na mnie i powiedziała: - Proszę o szóstej zejść na dół i zjeść przyzwoitą kolację.
Podziękowałam, a ona bez słowa wyszła z kuchni.
Nastała chwilowa cisza, pozwalająca uczestniczkom gotowania z pieczeniem na zastanawianie się, jakie ja mam powiązania, że zasłużyłam na takie zaproszenie?.
Kierowniczka, jak się później dowiedziałam, pracowała w swoich emigracyjnych początkach w klubie dla milionerów, gdzie myła i wycierała do błysku sztućce, do czego nie była nawykła, prowadząc w kraju restaurację pod ochroną swojego uprzywilejowanego wysoką funkcją, teścia. W tymże klubie, tak jak ja bała się odezwać, nie znając języka, usiąść, zjeść i istnieć, a przetrwała dzięki odważnej Polce, z którą pracowała.
Postanowiła wtedy, że nie będzie pomiatać ludźmi, będzie dbała o ich potrzeby, szczególnie jedzeniowe, nie pozwalając ludziom pracującym przy żywności być głodnymi.
Następny dzień był jeszcze pomyślniejszy, bo oprócz przyzwoitego obiadu wręczono mi zarobione tak ciężko dolary i zaproszono na drinka do wspólnego stołu, gdzie spędziłam pół godzinki na rozmowach z fałszywą Zośką i jej wielką wzrostem, całkiem mądrą córką.
Przyznałam się w domu do zarobku, na co kuzyna żona orzekła, że lepiej zarobię niż ona, na co zaproponowałam dokładanie się do utrzymania. Obydwoje stanowczo odmówili.
Radość z uzyskanej z trudem pracy nie trwała jednak długo. Następnego tygodnia szefowa powiadomiła mnie telefonicznie, że nie będę potrzebna do pracy, ponieważ Zośka wciągnie we współpracę pierogową swojego męża, znającego kuchenny fach, wobec czego będzie to tańsze i korzystniejsze. Zależy, dla kogo - pomyślałam ze smutkiem, pożegnana podziękowaniem i obiecanką telefonicznego powiadomienia mnie w przypadku zmiany.
Znów rozpoczęłam wydzwanianie i szukanie pracy. W tym celu, w ciągu godziny zostałam przyuczona przez koleżankę kuzynów, do szycia na maszynie, aby następnego dnia zgłosić się na interview o szwalnicze zajęcie.
Fragment Prowincjuszki II [tytuł roboczy], a na zdjęciu autorka we własnej osobie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz