czwartek, 18 września 2014

On wróci [w sierocińcu]




Zdjęcie pierwszej w Sydney szkoły dla sierot.
- Good Morning Mrs Adams – przywitał ją na stojąco dziesięcioosobowy chórek cienkich głosików i wystraszonych, niepewnych oczu, z napiętą uwagą wpatrujących się w nową nauczycielkę.
- Siadajcie – poprosiła z uśmiechem. - Widzę, że wy już mnie znacie.Teraz ja chciałabym poznać każdego z osobna i dowiedzieć się o waszych zainteresowaniach i potrzebach. Kto chciałby coś o sobie powiedzieć?
W sali zapanowała sztywna, głucha cisza. Dzieci siedziały jak manekiny w mundurkach, nieruchome, wydawało się jakby wstrzymały oddech wraz z wszelkimi objawami żywotności.



- Co tu robić? – myślała spłoszona Marta. - Źle zaczęłam. Jak to naprawić? No i przypomniała sobie natychmiast siebie w sierocińcu. Boże, co ja bym powiedziała wtedy? Że nie znam rodziców, jestem niczyja? Najchętniej schowałabym się w mysią dziurę, lub uciekła na koniec świata. Ale się wkopałam, nie mam żadnego podejścia, ani metody, nie nadaję się – panikowała w duchu, bliska płaczu, pewna, że w zastygłej w bezruchu klasie słychać donośne bicie jej serca, wraz z niewypowiedzianymi głośno myślami.

Nagle na ratunek przyszły jej słowa Toniego przy pożegnaniu i myśli same uformowały się w słowa.
- Sama wychowałam się również w sierocińcu. Nie znam domu, ani mamy, nie wiem skąd pochodzę i czy na pewno mam na imię Marta – dodała ciszej słysząc jakby zbiorowe westchnienie ulgi, szuranie butami i powrót do życia tej zbiorowej, małej, dziecięcej grupki odartej z przywilejów przez los.
- Ja to mam tatę – wysforował się z ruchliwej już grupki chłopięcy głosik – ale siedzi w pierdlu i mama mówiła, że dobrze skurwysynowi, że nie ujrzy szybko świata, bo ukatrupił jej Wacka i obarczył bachorami.
- Jak masz na imię? – zapytała w miarę spokojnie nauczycielka.
- Martin – odpowiedział z wypiekami na pucołowatej twarzy i uszach, niebieskooki, rudy jak wiewiórka, chłopczyk.
- Masz siostrę czy braci? – pytała dalej wpędzona w twórczy trans, Marta.
- Dwie siostry i dwóch braci, wyliczał gładko siedmiolatek - ale ich nie pamiętam. Mrs Brown mówi, że byłem najmłodszy, siedem miesięcy miałem jak mnie zabrały siostry zakonne, tamte bracia poszły do domu dla dużych dzieci – dodał już prawie z płaczem.
- Znajdziemy ich – skopiowała stanowczo słowa Toniego, prawie nieświadoma ich znaczenia.
Z ust reszty dzieci zachęconych przez odważnego ochotnika posypały się koszmarne jak utrapione życie, opowieści.
- A ja – dopominał się wysłuchania ostrzyżony na jeża chłopczyk, chudziutki jak nitka - to miałem ciocię, ona była w grze, jak mówiła sąsiadka. Może w piłkę? Ja nie wiem, ale musiała grać w nocy, bo zostawiała mnie samego i wracała rano bardzo, bardzo zmęczona. Ciągle na mnie krzyczała. – Ta kur.. Mary, twoja matka, ruszyła w długą drogę za ćpunem i zostawiła mi bachora - wskazała na mnie palcem. Miało być na kilka dni, a tu rok minął i po niej ani śladu. Potem ciocia przyprowadzała wujków na noc, bo nie zdążyli na pociąg. A jeden taki Franek to chyba nie miał pociągu, bo został z nami. Pili z ciocią wino, a ja musiałem im gotować zupę. Raz Franek się bardzo zdenerwował, że ciocia nie przyniosła pieniędzy i tak ją zbił mocno aż krew leciała i zabrali ciocię do szpitala. No to Mrs Brown sprowadziła pingwiny, zabrały mnie ze sobą i złościły się, że muszą tępić wszy, to mi obcięły włosy.
Marcie też jeżyły się włosy na głowie i zasychało w gardle od nadmiaru wrażeń. Nie była w stanie powstrzymać przerażającego potoku słów, wylewającego się wezbranych emocjami ust osieroconych dzieci.
Nie odzywała się tylko jedna ciemnowłosa dziewczynka, siedząca jak skamieniała w drugiej ławce. Czarne jak paciorki oczy dziewczynki z ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz