czwartek, 18 września 2014
Nowa powieść [na lotnisku]
Obciążony pustawą, zdezelowaną fibrową walizką, z pustką w przetartej kieszeni, niemy angielsko aktor już powojennego filmu, ruszyłem w podróż do Afryki.
Przed odjazdem na lotnisko „strzeliliśmy” z przyjacielem po kielichu, podwoiłem dawkę w samolocie i aby niewygodne myśli nie lęgły mi się w głowie, uderzyłem w drzemkę. Obudziłem się tuż przed lądowaniem w Londynie. Wraz z resztą pasażerów opuściłem samolot i dotarłem do środka portu lotniczego. I tu dopiero zaczęły się schody, czyli utrapienie.
Dotarłszy do informacji nie umiałem zapytać, z której bramy odlatuje samolot do Johannesburga, nie rozumiałem ni w ząb megafonowych zapowiedzi. Pani z okienka przemawiała do mnie po angielsku wyraźnie i łagodnie, a ja wytrzeszczając skacowane oczy, patrzyłem na nią jak wół na malowane wrota, nie mając pojęcia o co jej chodzi. Wstyd palił mi policzki, a wewnątrz wrzał gniew za tępotę i przymusową znajomość „francuskiego” ze wschodu, z którym co najwyżej mogłem dotrzeć na Syberię i to nie dobrowolnie. Na studiach, a jakże, miałem lektorat z angielskiego, tylko że praktycznej umiejętności porozumienia się w tym języku, nikt z nas studentów sobie nie przyswoił.
Pierwsza nie wytrzymała moja rozmówczyni, chwytając za słuchawkę i dzwoniąc do Polskiej Ambasady w Londynie.
Po chwili rozmowy podała mi słuchawkę. Kiedy usłyszałem w niej dziecinne, polskie dzień dobry, myślałem, że jak baba rozpłaczę się ze szczęścia.
Dziewczynka przemawiała tak: Pan czekaj na ławka przy informacja. Nigdzie się nie ruszaj. Za trochę minet ja tam będę i poprowadzę ciebie do gate. Możesz rozumiesz?
- Tak, tak! - wykrzykiwałem mocno uszczęśliwiony, chociaż i bardzo dotkliwie upokorzony. Podziękowawszy dziewczynce i paniom informatorkom skinieniem głowy, jak skazaniec ruszyłem na wspomnianą ławkę, spuściłem głowę, wlepiając wzrok w swoje czarne mokasyny, trwając w napięciu, jak za mocno naciągnięta struna.
Moja jedenastoletnia wybawicielka - tłumaczka, zjawiła się po pół godzinie, dygnęła na powitanie i pierwsze zapytała, czy chce mi się pić. Język z pragnienia stawał mi kołkiem w gardle, ale jak tu się przyznać, że ja nie mam ichniejszych pieniędzy. Nie uzyskawszy odpowiedzi chwyciła mnie za rękę i poprowadziła przed siebie. Zatrzymaliśmy się przy lotniskowym kiosku, gdzie kupiła mi butelkę wody pytając, czy nie jestem głodny. Nie jestem, powiedziałem. Zatem, powędrowaliśmy dalej, aby po dwudziestu minutach zatrzymać się przed kolejną ławką, tuż na wprost bramy na odprawę do Johannesburga. Usadowiliśmy się na ławce i zaczęliśmy rozmowę.
- Będziesz dobrze? Trafisz?
- Tak - kiwnąłem zawstydzony głową. – Czy mogę cię o coś zapytać – spytałem moja młodocianą tłumaczkę.
- Sure – przytaknęła głową.
- Ty pracujesz tutaj dla lotniska jako tłumaczka?
- Nie – zaśmiała się rozbawiona. -Ja mam dopiero jedenaście lat i chodzę do szkoły.
Tylko pani z informacji to friend mojej mamy i ona mieć problem z tobą zadzwoniła do mamy o pomoc i mama mnie wysłała. Sorry, muszę już iść na lekcje. Pogrzebała w kieszeni kurtki i wyciągnęła z niej dwa amerykańskie, pojedyncze dolary, wręczając mi je ze słowami - Jak ty zechcesz pić, to kup sobie wodę, take proszę, nalegała.
- Dziękuję, dziękuję ci – wykrztusiłem wzruszony, mówiąc. Biorę je na pamiątkę i nigdy ich nie wydam. Będą mi przypominały ciebie i twoją uczynność. Ty na pewno nie rozumiesz, ile dla mnie znaczy twoje zjawienie się tutaj i twoja piękna pomoc. Dziękuję ci – szepnąłem raz jeszcze całą siłą woli trzymając cisnące się łzy.
- Nie ma problem, good luck – odpowiedziała uśmiechnięta dziewczynka z plecakiem i kucykami ruszając w swoją stronę.
Wciąż je mam – te dwa pojedyncze dolary. Przekażę je kiedyś mojemu dziecku. Przechowuje je jak relikwie, jednocześnie pamiątkę moich emigracyjnych początków, poniżenia, naiwności, tamtego komunistycznego ogłupienia. A tej dziewczynki nigdy nie zapomnę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz