czwartek, 14 września 2017

Powódź


Pojechała na wakacje do Grecji i tam została. Zachwycił ją kraj, w którym słonko niechętnie zachodzi za chmury, szeptem żegnając fale, a upał wygania z łóżka nie dając nocą spać. Gdzie wiatr zasłuchany w szum morza zapomina strząsnąć liście z drzew. Opustoszałe ulice milkną w sjestę, kojąc ciszą zmysły. Wyniosłe góry oplata i pieści wodą morza brzeg. Tam, w pobliskim kanale korynckim statki jak po sznurku przesuwają się wolno pomiędzy wąskimi ścianami skał. Miejscowi ludzie żyją wolniej, spokojniej, zgodnie z zegarem przyrody. Piją w tawernach wino i jedzą oliwki, dumni z historii, wykopalisk, darów natury. Twardzi, weseli, przestrzegający odwiecznej tradycji.
I tam zakochała się po uszy w greku, gitarzyście. On w niej pewnie też, bo mówił, że zrobi dla niej „wszystko” – jak każdy grek – nawet weźmie ślub.

Zamieszkali w wielkim domu, wbudowanym w skałę góry, tuż nad brzegiem morza Jońskiego. Bywało różnie. Kochali się, kłócili, potem godzili, nawet rozstawali na „chwilę”. On, świetny muzyk, grał w milionerskim klubie solo na buzuki, siejąc chwilowe zamieszanie w sercach pań. Ona pracowała u złotników i szalała z zazdrości, kiedy wrócił z pracy pięć minut później, chociaż on ją zapewniał o wierności aż po grób. A gdy zaszła w ciążę dostała wizę na pobyt stały w Australii, u matki, z którą się nie widziały kilka lat. Jako jedyna, najbliższa rodzina matki, musiała tam jechać wolna. I powstał dylemat, wybór między rodzicielką, a nim. Żegnała Greka na lotnisku i płakała rzewnymi łzami, nie umiejąc się z nim rozstać. On ją tulił mocno i wstydliwie ocierał ręką oczy. Ale wyjechała, tak zadecydował los? 

W miesiąc po przyjeździe do kraju kangurów, który był jej nienawistny, bo przepłakała w nim z tęsknoty za kochanym każdy dzień, oglądając dziennik omal nie zemdlała. Pokazywali powódź w Grecji, tam gdzie wcześniej mieszkała. Ulewne deszcze zamieniły strumyk spływający z góry w szalejącą rzekę. Huczące zwały wody lały się prosto na ich stojący tuż przy górze dom, w większości pusty po sezonie letnim. To on z kolegą wracał do domu późną nocą i ruszył śpiącym ludziom mieszkającym na niższych piętrach na ratunek. Grubego kucharza z żoną i dwójką małych dzieci z trudem wciągnęli po schodach na górę. Nie działały windy. Śpiące powyżej małżeństwo, obudzone, samo się ewakuowało. Dom trzeszczał w szwach, woda szalała. W jej byłym mieszkaniu sięgała powyżej szafy. Powódź zabrała cały ich dobytek. Ludzie uszli z życiem.

On, przemoczony do suchej nitki usiadł pod drzewem na ulicy. Trzęsły mu się ręce, kiedy zapalał papierosa. Uświadomił sobie, że gdyby ona tam była, nie wyjechała, wpadłaby w panikę i za nic nie zeszłaby po stromych, wąskich schodach przeciwpożarowych wijących się po zewnętrznych ścianach domu. Zginęłaby w czeluściach morza. Odetchnął z ulgą i pomyślał. Jak to dobrze, że czasami, wbrew naszym oporom i pragnieniom, chcąc nas ustrzec przed katastrofą życiową, decyduje za nas – wcale nie ślepy, jak się okazuje – los. A potem się upił w tawernie, ze szczęścia, że jej tutaj nie było.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz