piątek, 13 listopada 2020

Moja Ojczyzna...


Moja Ojczyzna, to Mama krzątająca się przy kaflowej kuchni, kotka Kacprowa z sierścią tlącą się w rozgrzanej „duchówce”, codzienny obiad przy rodzinnym stole. Tata sprawiedliwy, przykładający spracowaną rękę na rozgorączkowane czoło, Argos, czarny pies, wierny, strzegący nas dzieciaków, obszczekujący pana listonosza, aby nie wysupłał z torby złych wieści.
 Dziadek, z kulą w nodze, u którego portret Piłsudskiego wisiał na czołowym miejscu, który wpoił miłość do natury, Babcia lęk przed pijawką i umiłowanie kapuśniaku. Siostry, z którymi dzieliłam posłanie - ze strachu przed ciemnością – i dziewczyńskie sekrety. Bracia, za którymi latałam, oganiali się ode mnie jak od natrętnej muchy, nie chcąc mnie wtajemniczyć w ich „męskie”, leśno – podwórkowe, poczynania. 

To piaszczysta ziemia z morwami, sosnowym, ukochanym lasem z szyszkami i posłaniem z mchu. Zapach zaoranej wiosną ziemi. Snopkami żyta po żniwach stojącymi dumnie na ścierniskach. Chleb wyciągany z pieca na łopacie, niegdyś kreślony znakiem krzyża przed krojeniem. Białe brzozy, królewny lasu, odziane w seledynową sukienkę z liści. Wierzby płaczące, pochylone nad pobliskim stawem i te rosochate, szumiące gałęziami odwieczną pieśń istnienia. Żaby kumkające do snu letnią, duszną nocą. To strumyki szemrające z żółtymi kaczeńcami przycupniętymi nad ich mokrym brzegiem. Słowiki, co podobno spać nie dają nocą. 

Polne krzyże, koślawe, znaczące miejsca spoczynku cichych bohaterów wojny. Krew, cierpienie wsiąknięte w tę gnębioną przez najeźdźcę, okupanta, ziemię. Przodkowie, co zginęli w walce za nasz kraj. Bory niegdyś nieprzebyte, z partyzantką koczującą w nich. Zapach macierzanki, ziół, grzybów, kłujące, niedostępne krzewy malin latem, studnia z pompą. Bociany wracające, co roku do gniazd na chłopskich strzechach. Tęskny odlot ptaków jesienią do odległych krajów. Żurawie tworzące klucze na nieba błękicie. 

Jesienią chryzantemy złociste stawiane na mogiłach w Zaduszki, zapach świec płomyki tworzące świetlistą łunę nocą na cmentarzach. Kasztany, żółte liście szeleszczące pod stopami, opadłe po upałach na posłanie z ziemi. Wykopki, dym snujący się po kartofliskach. Nostalgia, ucichł śpiew słowika. Pracowite pszczółki ospale przecierające oczka w ulach po składaniu miodu. Doktor dzięcioł, co odsapnął w dziupli po opukiwaniu drzew wypędzającym choroby z lasu. Zima, zaspy śnieżne, rażące bielą oczy, szyby malowane szronem w bajeczne wzory. 

W Wigilię życzenia, choinka, kolędy, błogie ciepło unoszące się zza drzwiczek kaflowego pieca, teraz kaloryferów rozgrzanych wodną parą do białości. Niegdyś wiejskie chałupki kryte słomą, wygódką na podwórku, dziadkiem na przypiecku, babcią z siwym koczkiem karmiącą mlekiem kota. Własne nogi przemierzające leśne drogi, pola, rowery z napędem nożnym jadące z wizytą do sąsiada na szklaneczkę bimbru. Teraz bloki rzęsiście rozświetlone wieczorami, szum samochodów po autostradach, brak konia, furmanki, woźnicy z batem. Tamtej wieczornej ciszy, zapachu siana, klepiska w stodole. 

Teraz tylko myśli natrętne wyrywają się do tamtych miejsc, tęsknota nie daje zmrużyć oka. Granice zamknięte, szlaban na podróże w tamte strony. Ojczyzna to spory i waśnie między krajanami, ale i gościnność znana, to nasza duma, chwała, krzak bzu, rozłożysta sosna, pola, łąki, Rodzina, kawał czyjegoś serca. Skrawek ziemi, powietrze, tożsamość, której nam nie odbierze, ani nie zastąpi nic i nikt.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz